poniedziałek, 31 października 2022

Hydrofilowe, z momentami dipolowymi, grupy funkcyjne. Presensybilizowany czyli uczulony. Czarne kreski na podłożu to cudowny raster, a RIP to RIP. Autotypia stosowana, bo sąsiadka gotuje kolację. Diapositive są z Krakowa!

 O czym to ja miałem powiedzieć? A teraz opowiem Wam o diapozytywie. Było? Owszem było. Ale wciąż czuję niedosyt, bo książka, która była pierwsza, a wyjaśnia pojęcia ze stopki książki, która pierwszą nie była, na wyjaśnienie pojęcia diapozytywu poświęciła bite dwie strony. I tyle tam pięknych pojęć padło. Ot, na przykład hydrofilizacja. Ważne pojęcie dla poligrafii. Hydrofilowość oznacza skłonność cząstek chemicznych do łączenia się z wodą. Hydrofilowe są zwykle cząsteczki, które mają duży moment dipolowy jako całość [są polarne] lub mają grupy funkcyjne o dużym momencie dipolowym. Na płycie drukowej do offsetu hydrofilowe muszą być miejsca niedrukujące. One nie mają przyjmować farby a roztwór zwilżający. Chociaż trochę tej farby miesza się z roztworem zwilżającym i tworzy emulsję, która gdy ma dobre właściwości, to pozytywnie wpływa na proces drukowania. Ale nie o tym miało być.

Tak, ciekawy temat na zadumanie wakacyjne. A przecież muszę jeszcze wspomnieć o takim słowie jak presensybilizowany. Tak, słucham sobie hejnału z wieży Mariackiej i myślę, że presensybilizowany to wstępnie uczulony. Na co? Na kogo? Nie o trębacza chodzi, który sympatyczny jest i po każdym urwanym sygnale macha do publiczności zgromadzonej na dole. Płyta presensybilizowana, znaczy dosłownie [wstępnie uczulona], to płyta, której cechą szczególną jest fakt wstępnego pokrycia podczas produkcji warstwą światłoczułą. Co to daje? Dzięki temu możliwe jest zastosowanie foto-chemigrafii. Płyty presensybilizowane naświetlane są w procesach CTP. Czyli Computer to Plate. Z pominięciem etapu kliszy. W płytach 2 generacji nie ma potrzeby wywoływania i utrwalania obrazu, gdyż w takich płytach [nieprocesowych] obraz ujawnia się i utrwala po założeniu płyty na cylinder formowy pod wpływem działania wody.

Ale to nie wszystko w temacie diapozytywów. W mądrej książce o książkach czyli [Współczesne polskie drukarstwo i grafika książki] jest jeszcze napisane, że diapozytyw rastrowany [na którym pozytywowy obraz utworzony jest z pojedynczych punktów rastrowych] jest wynikiem procesu rastrowania, tj. przetworzenia wielotonalnego obrazu na pojedyncze czarne punkty lub kreski na przezroczystym tle, przy czym wzrostowi gęstości optycznej oryginału odpowiada zwiększony procent zaczernienia powierzchni na diapozytywie [nie zmienia się częstotliwość punktów, tylko ich wielkość]. To dopiero zdanie. Diapozytyw wieńczy dzieło. A jeszcze dodam, że proces zamiany grafiki na strukturę rastra odbywa się w procesie, który nazywamy... RIPowaniem. A jakże. Mówi Wam to coś? To jesteśmy w domu. 

Kusi, by wejść w tematy rastra, ale dajmy już spokój, bo w końcu o wakacjach miało być. A wychodzi jak zwykle, czyli nie wychodzi. Bo jeszcze w tym diapozytywie padło hasło o autotypii. Zresztą podsumowanie hasła o diapozytywach w pierwszej książce z wakacji brzmi następująco: [W poligrafii diapozytywy rastrowane są produktem wyjściowym dla wszystkich autotypijnych technik drukowania w wypadku stosowania kopii pozytywowych]. To jak już mam książkę pod nosem i wdycham ten cudowny poligraficzny zapach, który po latach nie zwietrzał, to mała, niezobowiązująca notka na temat tego, co znajdziemy pod hasłem autotypia. I będzie o tym, o czym miało być. No nie miało, ale tak wyszło.

Autotypijnymi nazywa się wszystkie metody reprodukcji poligraficznej, w których oryginał wielotonalny rozbity jest za pomocą rastra na punktowe elementy drukujące. Oczywiście elementy rastra [to niekoniecznie kropki, chociaż one są fajne, bo mają najmniejszy obwód, a w związku z tym otoczka, która powstaje wokół kropki, ma najmniejszą powierzchnię, zgodnie z teorią stref brzegowych, a zatem przyrost punktu rastra jest najmniejszy, tzw. dot gain] powinny być niewidoczne gołym okiem. Bo przez lupkę możemy je sobie oglądać i to jest lepsze niż podglądanie sąsiadki z naprzeciwka, która w toplessie gotuje kolację. I jeszcze jedna rzecz, w druku autotypijnym można otrzymać na odbitce tylko dwie gęstości optyczne: minimalną - podłoża i maksymalną - podłoża zadrukowanego warstwą farby drukowej. Wszystkie wartości pośrednie uzyskuje się rozbijając obraz na drobne elementy, czyli bryły rastrowe. Mógłbym tak bez końca, ale sąsiadka robi kolację. 

DIAPOSITIVE [GIVE ME A RIP]
inspiracja: DIAPOSITIVE [GIVE ME A RIDE]

A zagra nam teraz Diapositive. Skąd pochodzi? No przecież, że z Krakowa. Wszystko nam się spina. Muzycy mówią o sobie, że zostali [Diapozytywem dla wszystkich historii życia jakie możemy sobie wyobrazić, gdy gra nasza muzyka…]. W 2020 roku wydali album [Give Me a RIP]. Ślicznie się nazywa. Muzycznie to mieszanka rocka, bluesa, progresu, a chwilami nawet metalu. Dla przykładu [Too Far Gone] to ponad siedmiominutowa suita, która podchodzi pod heavy metalową balladę à la Black Sabbath. Hm, ale też mi zalatuje Mirą Kubasińską i Breakoutem. Z kolei [Closer], także balladowa, ma świetny chórkowy refren z takim tyci, tyci gospelkiem. Za to w [Holding On] jest drapieżnie i doomowo wręcz. Dużo tutaj popisów gitarowych i mocnych przesterowanych brzmień. Tak, spina się. Mamy i diapozytyw, i z Krakowa, i w ogóle. Dajcie mi RIP!

z graficznym pokręceniem / podstarzały graFIK

poniedziałek, 24 października 2022

O stopce tej, która wcale nie była pierwsza. O tym, czym jest diapozytyw w oparciu o tę, która pierwszą była. Formy kopiowe dla form drukowych offsetowych i sitodrukowych a autotypia. Kwadratowe kółko na włoskim diapozytywie

O czym to ja miałem powiedzieć? A teraz opowiem Wam o [Il nome della rosa]. To wydanie kieszonkowe. Nie wiem czy je przeczytam, bo małe te literki, a stron jest 632! To po co kupiłem? By przeczytać inne wydanie, których mam wiele i gdzie litery większe są. A to, by mieć. Bo lubię mieć wszystkie [Il nome della rosa], które wpadną mi w ręce. A tutaj na okładce jest fragment obrazu H. Boscha [Kuszenie św. Antoniego]. Państwowy Instytut Wydawniczy to wydał. Printed in Poland. Słusznie. Warszawa 1996 r. Wydanie szóste dodruk. Łał. Dużo ludzie kupili kieszonkowego Eco. Ark. wyd. 31,6, Ark. druk. 39,25. Druk z diapozytywów wydania pierwszego. Jeszcze bardziej łał. Wojskowa Drukarnia w Gdynii. Zam. 3195. Uwielbiam stopki wydawnicze. Tylko czy o tym miało być?


Ha, chronologię i tak już zawaliłem na całego... To tak jest z grzeszkiem. Do tego pierwszego razu, to człowiek jeszcze jakoś się trzyma, jakoś mobilizuje, ale jak raz ulegnie, to potem już idzie na całego. Bo gdzieś ta bariera została przekroczona. A jeden grzeszek więcej czy mniej, to nie ma żadnego znaczenia. I tak trzeba swoje wyznać i za swoje odpokutować. Taa... ale nie o tym miało być. Zakłóciłem raz chronologię, bo [Il nome della rosa] nie była pierwszym zakupem, a teraz skorzystam z [Współczesne polskie drukarstwo i grafika książki. Mały przewodnik encyklopedyczny], który był pierwszym zakupem przeczytanym w drodze powrotnej ze smokowa. A posłuży mi do wytłumaczenia pojęcia, które pojawiło się w stopce tego wcale nie pierwszego zakupu. Rozumiecie?

Skupmy się zatem na zdaniu: Druk z diapozytywów wydania pierwszego. Teraz zrozumiecie, dlaczego dokonałem pierwszego zakupu. By wytłumaczyć ten nie pierwszy zakup właśnie. W tym pierwszym zakupie znajdziemy hasło Diapozytyw [potocznie przezrocze]. Opis tego hasła zajmuje prawie dwie strony. A zatem ważna to sprawa. Postaram się trochę streścić to, co napisali mądrzy ludzie w tej [Książce o Książkach]. Na początku jest mowa, że diapozytyw to pozytyw wykonany na przezroczystym materiale światłoczułym, tj. pokrytym warstwą światłoczułą. Słusznie kojarzy nam się to z procesami fotograficznymi, ale nas to mniej interesuje. Bo zależy nam na ujęciu poligraficznym..

I znajdziemy tutaj wyjaśnienie. Diapozytyw dla formy kopiowej czarno-biały znalazł olbrzymie zastosowanie w poligrafii jako materiał wyjściowy do wykonywania form drukowych: obraz z diapozytywu naświetlany jest w styku na płytę czy tworzywo z warstwą światłoczułą, z których po dalszej obróbce uzyskuje się formę drukową. O właśnie. Chociaż dzisiaj prym wiodą procesy CTP, to jednak jeszcze możemy się spotkać z przygotowaniem form drukowych z diapozytywów. Takim klasycznym przykładem wykorzystania diapozytywu jest technologia wykonywania formy drukowej z pozytywowej płyty presensybilizowanej z warstwą fotorozpuszczalną. Najpierw jest naświetlanie przez diapozytyw, pod którym znajduje się warstwa fotorozpuszczalna i podłoże aluminiowe. To co jest czarne na diapozytywie, stanowi na płycie elementy drukujące, a to przezroczyste nie drukuje. Dalej trzeba taką naświetloną płytę wywołać, wypłukać wodą, wysuszyć, ewentualnie skorygować i jeszcze ją, jak taka wola mądrych ludzi, hydrofilizować, termicznie hartować, a przede wszystkim zagumować czyli nanieść roztwór gumy arabskiej lub dekstryny. Po wysuszeniu mamy płytę czyli formę drukową do offsetu i możemy drukować offsetem.  

Ale nie tylko. Diapozytywy wykorzystuje się także w sitodruku. Naświetlenie warstwy kopiowej naniesionej na siatkę odbywa się właśnie przez diapozytyw. Także czarno-biały. Ale diapozytyw może być także wielotonalny [półtonowy]. To diapozytyw zawierający więcej niż jedną gęstość optyczną obrazu czarno-białego czy też barwnego [tzn. gdy przynajmniej jedna z barw występuje w dwóch tonach]. I takie diapozytywy wykorzystywało się w poligrafii do kopiowania w technice wklęsłodruku, a w technikach autotypijnych służyły do otrzymywania negatywów i diapozytywów rastrowych. Ha, ile tutaj trudnych pojęć. Chyba już aż nadto, bo RIP dymi. A wszystko to przez jeden zapis w książce, która wcale nie była pierwszym zakupem i która zakłóciła całą chronologię tej opowieści.

MONOTYPE MATRIX [DIAPOSITIVE]
inspiracja: MASSIMO GUANTINI [DIAPOSITIVE]

A teraz niech zagra Massimo Guantini. Włoski kompozytor, aranżer, wokalista. Ten człowiek w 1997 roku nagrał album [Diapositive]. Pięknie. Idealnie nadaje się do tematu o diapozytywach. Poligraficzny tytuł płyty i takaż okładka. Kółka na okładce w kolorach CMY. Plus kolor dodatkowy - biały. To u góry. Na dole trochę inna konstelacja. Magenta, white, blue i orange. O, wizjonerska okładka, artysta przewidział drukowanie szerokim gamutem? To dopiero. I tak naprawdę to nie kółka, to kwadraty. W Krakowie może nie rozróżniają, ale fakty są faktami. Kwadrat to kwadrat. Kółko to kółko. CMY to CMY. A muzyczka to przyjemny soft jazzik. Płynie sobie leniwie, leniwie. Leniwie... jak wakacyjna niechronologiczna opowieść.

z graficznym pokręceniem / podstarzały graFIK

poniedziałek, 17 października 2022

Built-in Orderly Organized Knowledge. Niemiłe w antykwariacie niewiasty. W smokowie nie znają się na geometrii. Róże z kolcami i czaszkami a robot gwałciciel

O czym to ja miałem powiedzieć? A teraz opowiem Wam o Built-in Orderly Organized Knowledge. Kaj RIP? Przecież wyraźnie napisałem. Built-in Orderly Organized Knowledge. Czyli w skrócie BOOK. Czyli książka. A raczej książki. Sam tego nie wymyśliłem. Od takich doskonałych pomysłów mam swego mentora. Umberto Eco. To znaczy, ja go uważam za swojego mentora. Dzisiaj nauczyciele mają takich swoich szefów, przywódców, władców, ciemiężycieli... Jak zwał, tak zwał. Tych mentorów wrobiono. Ani kasy za to nie dostaną, ani dobrego słowa, a muszą opiekować się swoim podopiecznym, motywować go, prowadzić za rączkę, strofować, instruować... Uczniom przydałby się taki kult mentorów, bo szacunku, autorytetów, mentorów to oni nie uznają. Ale nie o tym miało być.


A zatem mój mentor, to znaczy ten, którego ja uważam za swojego mentora, a ten być może w grobie się przewraca, jak to czyta [o ile może czytać z zaświatów]... Kurde, urwałem zdanie, bo za długie zaczęło się robić i sam bym się w nim pogubił i mój mentor byłby zły. Właśnie, nie wiem czy byłby zadowolony, że tak o nim mówię. Ale być może dowiem się tego, jak kopnę w kalendarz i spotkamy się gdzieś w zaświatach. To znaczy gdzie? What the hell? Heaven? Oj, oj, w niedobrym kierunku pędzą dzisiaj myśli. Jeszcze raz, od początku, bo jest o tym, o czym nie miało być. 

Umberto Eco, którego jak wiecie bardzo sobie cenię, wymyślił to pojęcie: Built-in Orderly Organized Knowledge. Wspaniałe jest. Takie zwarte, definiujące dokładnie czym jest książka. Pamiętacie? Dzicy mówili, że książka jest do pamiętania. To było w tym nowoczesnym serialu o nowym Londynie, gdzie alfa łykali te somy - pigułki kojące napięcie, stresy itp. I tam książek nie mieli. Były tylko w rezerwatach u dzikich. Idąc tym tropem, jestem dzikusem. Bo moje pamiątki z wakacji, oprócz wspomnianych już pocztówek, to tylko książki. Tak, książki! Całkiem poważna kolekcja. Okazuje się, że w tym Krakowie mieszkają same dzikusy, bo mają tam dużo książek. I one wypełniają półki antykwariatów po brzegi. Do księgarni po nowe to nawet nie wchodziłem. Nie udźwignąłbym tego wszystkiego. A pamiętacie, nie powinienem dźwigać, bo chore oko miałem. I nie musiałem. Jedną tylko rzecz zabrałem do pociągu. A reszta fruuu... nadałem przez taką magiczną szafę, do której wkłada się paczkę, a potem w innej szafie tę samą paczkę można wyjąć. Cud! Takich szaf nawet w nowym Londynie nie mieli. Wróciłem do domu, otworzyłem magiczną szafę i miałem swoje łupy z wakacji. Ha! Dzięki takim szafom żona moja osobista nie wie, co przychodzi i ile tego przychodzi. Przecież mądrzy ludzie mówią, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dbam by serce żony mojej osobistej nie zaznało żalu. Ale nie o tym miało być.

A w tym Krakowie, to dzicy dużo książek mają. Tak. Byłem w wielu antykwariatach. Ale z obsługą, to muszę przyznać, że różnie było. Bo w jednym mieli super inkunabuły, starodruki i aż się chciało w nim pomyszkować, ale pani antykwariuszka jakaś nieogarnięta była. Nie tak jak Shaun z [Pamiętnika księgarza]. Siedziała w laptopie i głowy nie raczyła oderwać. A miałem ochotę zaszaleć, jak to na wakacjach. Pytam czy są książki o książkach i poligrafii. Cisza. Pytam czy mogę wejść tam, gdzie ciekawie wyglądające regały. Cisza. Potem jakiś pomruk do mnie dobiega: [Tam się raczej nie wchodzi, bo to nasz magazyn jest]. I wraca do swojego monitorka. Dzieci moje osobiste zainteresowały się pięknymi rycinami z modą. Pytam... ale w połowie zdania rezygnuję. W takim antykwariacie nie dało się niczego kupić. 1:0 dla dzikuski z antykwariatu. Idziemy do Wyspiańskiego, który też już swoje lata albo heaven albo hell zamieszkuje. Czy zapoznał się z Eco? Po drodze trafia się kolejny antykwariat. Znów pani w komputerku. Zadaję moje sakramentalne pytanie. Odpowiedź też nie najlepsza z możliwych, ale przynajmniej jakaś jest. [Niech pan poszuka w dziale ze sztuką]. Poszukałem. Niczego nie znalazłem. 2:0 dla dzikusek z antykwariatów.

Dobra, to trzeba było wypić kawę. I na zachętę kremówkę z kawą na Skwerze Kółeczko pochłonąć. Bardzo osobliwy jest. Bo to skwer trójkątny jest. Kurde, dokładnie sprawdziłem. Kazałem się uszczypnąć. Dzieci moje osobiste, zajadając ciasto marchewkowe wypieku własnego cukierni przytulnej, spełniły moją prośbę. I również wyraziły swoją opinię. Ten skwer miał trzy narożniki połączone liniami prostymi. To gdzie tutaj kółeczko? Brzozowa, Berka Joselewicza i Skwer Kółeczko. Coś tutaj z matematyczną geometrią jest nie tak. Miało być bez kantów, ale pewnie się nie udało. Ale pomijając to całe zamieszanie z geometrią. Fajne instytucje tutaj się mieszczą po obwodzie tego trójkąta. I to w dodatku poligraficzne. Uwaga. Jest Szkoła Kaligrafii Littera Nova. Ja pierdzielę. A tam plenery piśmiennicze organizują i [Zeszyty z wzorami do nauki pisma polskiego. Pismo ukośne] mają. Obok kawiarenka Kółeczko. Naprawdę mają problem z prymitywami [tak nazywa się proste figury geometryczne w grafice wektorowej]. Jest także Stary Sklep czyli antykwariat. Nie taki książkowy, a rzeczowy. Obok odzież na wagę. Sklep po smoku czyli sklep z sukienkami. I Labirynt. Galeria. Nieźle co? Tylko czy o tym miało być?


GUNS N' RIPS [APPETITE FOR DETEPE]
inspiracja: GUNS N' ROSES [APPETITE FOR DESTUCTION]

A teraz uprzedzę fakty. Jeden z moich łupów Built-in Orderly Organized Knowledge to [Il nome della rosa]. Czyja? Zgadnijcie? I co z tego, że mam już kilkanaście wydań tego dzieła w różnych językach, ale takiego jeszcze nie mam. Szczegółów dowiecie się następnym razem. A skoro mamy róże, to dobry pretekst, by zagrał nam Guns N' Rips. [Apetite for DTP] to jedno z ich najwspanialszych dokonań. Wydany w 1987 roku krążek pełen jest szlagierów definiujących czym jest prawdziwy hard rock, tudzież metal. [Welcome to the Jungle], [Sweet Child O' Mine], [Paradise City] i [Nightrain] - toż to killery! Stephen Thomas Erlewine z AllMusic napisał, że [Album jest punktem zwrotnym dla hard rocka]. A Magazyn Q nazwał album [jednym z najlepszych w historii metalu]. Pierwotnie na okładce był robot gwałciciel. Nie pytajcie o szczegóły. Ostatecznie ostał się krzyż i czaszki pięciu członków zespołu. Tak, panowie mieli wtedy jaja. Kolce też mieli. Jak róże. Nie ma róży bez kolców, czy jakoś tak? A jaja mają kolce?

z graficznym pokręceniem / podstarzały graFIK

poniedziałek, 10 października 2022

Kupa w przedziale jest dozwolona, palenie surowo zabronione! Kot też robi gdzie popadnie. Księgarz z dziurą w spodniach a Orwella złote myśli. Kto w Arcade Fire pierze skarpetki?

 O czym to ja miałem powiedzieć? A teraz opowiem Wam o tym, że grafik na wakacjach nie przestaje być grafikiem. I już. Nie będę dalej brnął w te przed i przed, bo nie wiem do czego to miałoby doprowadzić. Do surrealizmu? Jak mi weszło w głowę to słowo za sprawą Pixies, to wyjść nie może. No ale jechałem tym pociągiem i czytałem. I na szczęście nie spotkała mnie taka oto scenka, o której opowiada Simon Leys. Otóż w przedziale jechało dwóch facetów. W pewnym momencie jeden z nich wstał, zrobił kupę na środku przedziału i potem, jak gdyby nigdy nic, usiadł i jechał dalej. Na to drugi pasażer zapalił papierosa, by zabić smród owej kupy. To na to pierwszy pasażer, którego kupę mamy w przedziale, pokazał mu naklejkę: Zakaz palenia. Tak, ale nie o tym miało być.

W moim pociągu był zakaz palenia. Nie było zakazu oddawania kału. Na szczęście nikt nie wpadł na taki pomysł. Zresztą toaleta całkiem przytulną okazała się być. W swojej księgarni/antykwariacie Shaun Bythell toaletę dla personelu ma. A do owego personelu należy także kot. Kot, któremu zdarza się oddawać mocz nie zawsze tam, gdzie powinien i potem w przybytku książek śmierdzi. Ale nie o tym miało być. I nie to mnie urzekło w tej książce.

A sprawy jak najbardziej banalne. A to, że przy każdym zapisie autor podaje ile dostał zamówień internetowych i ile takich zamówień zrealizował. Bardzo to ciekawe jest. Podaje również stan gotówki w kasie i liczbę klientów. I to niby takie ciekawe jest? A tak, bo daje nam obraz tego, co owego dnia w księgarni się działo. To nie wszystko. Dowiadujemy się, że nasz księgarz ma dziurę w spodniach, o której ciągle zapomina i ciągle wkłada tam drobniaki. Opowiada też bardzo ciekawe historie o swoich pracownikach, klientach i dziewczynie. A Anna jest nie byle kim, ponieważ pracowała dla NASA w Los Angeles. NASA to magia, wiele osób ma koszulki i kubki z logo owej instytucji. A Anna pewnego razu przyjechała do Wigtown, ponieważ zawsze chciała pracować w szkockiej księgarni niedaleko morza. No i została. I jeszcze wydała książkę [Three Things You Need To Know About Rockets: Trzy rzeczy, które musisz wiedzieć o rakietach]. Ale nie o niej miało być.

I faktycznie, wiele osób odwiedza księgarnię tylko po to, by pomacać książkę, a potem ją odłożyć i kupić sobie w sieci. Tak, to zawracanie głowy. Autor bierze także udział w projekcie [Miasto książek], organizuje czytanki przypadkowych książek, organizuje festiwal i cytuje Georga Orwella z [Bookshop Memories]. Ot, taki chociażby cytat: [Mieliśmy wyjątkowo ciekawy towar, ale wątpię, czy nawet co dziesiąty klient potrafi odróżnić dobrą książkę od złej]. Albo [Snobów kupujących wyłącznie pierwsze wydania było znacznie więcej niż prawdziwych miłośników literatury]. Kurde, no fajnie, lubię wracać do [Pamiętnika księgarza] i poprawiać sobie humor przypadkowo otworzonymi historyjkami. Podobają mi się też czarno-białe zdjęcia tego przybytku książek. A dokładniej mówiąc, zdjęcia w grayscale czyli szarości. No i spodobał mi się też kolejny zbieg okoliczności. Otóż książkę wydało wydawnictwo z Krakowa, które jak się później okazało, ma siedzibę przy ulicy, przy której znajdował się mój hotel. Czyż nie sympatycznie? W czasie podróży nikt nie zwalił stolca, a mieszkałem obok wydawnictwa książki, którą czytałem. Dla mnie bomba.


ANTIQUA FONT [WE_RSALIK]
inspiracja: ARCADE FIRE [WE]

A ponieważ Shaun był również na koncercie Arcade Fire, to kilka słów o tej wspaniałej, koncertowej formacji. A tak, bo koncerty są niezwykle żywiołowe,  kolorowe i przede wszystkim masa muzyków gra na instrumentach, które słyszymy na płycie. A jest ich nie mało, np. gitara, perkusja, gitara basowa, pianino, skrzypce, altówka, wiolonczela, kontrabas, ksylofon, dzwonki, keyboard, waltornia, akordeon, harfa, mandolina i lira korbowa. Rdzeń zespołu stanowi małżeństwo Win Butlera i Régine Chassagne. W tym roku ukazał się album zatytułowany [WE]. Kanadyjczycy wracają do korzeni muzycznych opowiadając o świecie po jakiejś tam apokalipsie. Człowiek próbuje na nowo odbudować więzi społeczne. A muzycznie to jak zawsze rewelacyjny dialog wokalny małżonków [ciekawe czy tak się dogadują w sprawie prania skarpetek i odkurzania chałupy] oraz rozmach aranżacyjny, epickość w tanecznym syntezatorowym sosie. Pop-indie, rock, punk, disco?  Co za mieszanka! Lubię to i zazdroszczę Shaunowi, że mógł być na koncercie Arcade Fire. 

z graficznym pokręceniem / podstarzały graFIK

wtorek, 4 października 2022

Chlebak dworcowy z napięciem okresowym. Pulchne papiery są lżejsze. Księgarz, może być antykwariusz, zna mity o używaniu moczu w hodowli roślin. Alternatywny surrealizm i jingle radiowe

O czym to ja miałem powiedzieć? A teraz opowiem Wam o tym, że grafik na wakacjach nie przestaje być grafikiem. Jak to? O tym ostatnio było? Przed przedostatnio było? Przed przed przedostatnio było? Przed przed przed ostatnio było? Było, ale przecież w końcu na te wakacje wyjechałem. Miałem już książkę do czytania na drogę, to mogłem jechać. Miałem bilet z rezerwacji i w aplikacji. Umiem obsługiwać i jestem z tego dumny. Nie muszę w chlebaku dworcowym w kolejce po bilet wystawać i być narażonym na napięcie okresowe i stresowe pań bileterek. Nic nie muszę. Mogę. Zabrać kanapkę z kotletem na drogę i właśnie, w drogę. Nos w książkę i sru, do przodu na południe. Ale nie o tym miało być.


Tak, nie wybrałem sagi wikingów, nie wybrałem chlubnej historii pierwszych władców Polonii. Ostatnio pisząc o tym, że dzieła Cherezińskiej są zbyt intelektualne na podróż pociągiem zasugerowałem, że wybrałem do czytania coś banalnego i prostego. Nic z tych rzeczy. Zresztą nigdy w taki sposób książek nie klasyfikuję. Simon Leys w swoim felietonie [Nasz jedyny parasol] napisał, że [Podział na gatunki - powieść i książka historyczna, proza i poezja, beletrystyka i esej - jest konwencjonalny i istnieje tylko dla wygody bibliotekarzy. Powieściopisarze są historykami teraźniejszości, historycy - powieściopisarzami przeszłości, a każde dzieło pisane, reprezentujące pewną literacką jakość, zasadniczo zbliża się ku poezji]. Otóż to, podobnie jest z odczuciem czy tekst jest lekki, czy trudny. W jakim wymiarze? No właśnie. Przy okazji, jedna z książek mojego imiennika stała się moją pamiątką z wakacji. Ale teraz nie o tym miało być.

W pewnym momencie moje zmarnowane czytaniem, wpatrywaniem się w monitory i czytniki oko wyłapało na półce kolorową okładkę. Zupełnie nie w moim guście. Bo takie kolorowe, wektorowe rysunki mnie nie bawią. Ale tytuł nie pozwolił mi zignorować tej pozycji. [Pamiętnik księgarza]. Na okładce przytoczono komentarz z Daily Mail. [Ciepła i dowcipna. Będziecie parskać śmiechem]. Oraz z Observera. [Niezwykle zabawna (...) Bythell z pasją dowodzi, jak ważne są książki]. Tak, trudno o lepszą lekturę w podróż. Książka o książkach. Mało tego, Red Magazine dodał, że to [Rozkosz dla miłośników książek i księgarni]. Zapowiadała się zatem rozkoszna jazda z rozkoszną czytanką. I jeszcze jedno, mimo swoich 380 stron, książka wydawała się być lekka, co miało istotne znaczenie wobec mojej niemocy dźwigania. Tak, książki na papierze o dużym wolumenie [dawniej pulchności] są fajne. Wolumen papieru to stosunek grubości wyrobu papierowego do jego gramatury w cm3/g. Wolumen papieru określa się na podstawie jego gramatury. Papiery o wolumenie większym niż 1,3 nazywane są papierami objętościowymi. Ale nie o tym miało być.

Nie będę tutaj przytaczał szczegółów. Pokochałem tę książkę. Nie da się tego wytłumaczyć, bo jak tłumaczyć to gorące uczucie? Przede wszystkim Shaun Bythell jest księgarzem z krwi i kości. Czyli fizycznie istnieje. Nie jest fikcją literacką, a opisane przez niego sytuacje, miały miejsce w jego księgarni. No właśnie, jest księgarzem czy antykwariuszem? No właśnie. Według encyklopedii PWN księgarz to pracownik księgarni. Dawniej jeszcze, to pojęcie obejmowało wydawcę książek. A antykwariusz to osoba prowadząca antykwariat. Zatem antykwariat to sklep, w którym można sprzedać lub kupić używane książki. A księgarnia to sklep, w którym sprzedaje się książki, czasopisma, nuty, mapy itp. Zatem Shaun według naszego słownika jest bardziej antykwariuszem niż księgarzem. Bo kupuje i sprzedaje książki. Podróżuje w ich poszukiwaniu. Ale mniejsza z tym. Jak zwał, tak zwał. Nie o tym miało być.

Dużo w tym pamiętniku księgarza, antykwariusza, bibliofila, fajnych tytułów książek. [Księga udanych kominków], [Płynne złoto. Fakty i mity o używaniu moczu w hodowli roślin], [Angry White Pyjamas], [Dzień tryfidów], [Przewodnik po ortodoksyjnym żydowskim stylu życia dla pracowników służby zdrowia], [Oracz z Wigtown. Wyimek z życia], [Pamiętnik strażaka kopalnianego], [Trenowanie niebezpiecznych i nieużytecznych koni], [Kanalizowanie budynków odizolowanych], [Praca z kobietami w depresji], [Nietrzymanie moczu], [Gay agony], [Kolekcjonerskie łyżki III rzeszy], [Jak przeklinać w jidysz], [Seksowanie jednodniowych piskląt] i wiele, wiele innych.


PIXELS [DIAPOSITIV]
inspiracja: PIXIS [DOOLITTLE]

Są książki, jest i też muzyka. I to z koncertu. Bo Shaun pewnego razu wybrał się na koncert Pixies. Tak, zespół, który wyprzedzał swój czas swoim nieokrzesanym, gitarowym jazgotem. Ale jazgot to nie wszystko. W tym tkwiła swego rodzaju inteligencja i kultura muzyczna. Bo przecież króciutkie [Debaser] czy [Tame] to żywioł jakich mało. Ale [Wave of Mutilation] ma już pewien wątek nastroju i elegancji muzycznej. A to dopiero początek trzeciego krążka Pixies, wydanego w 1989 roku. Album w ciągu sześciu miesięcy rozszedł się w nakładzie 100 000 egzemplarzy. Bo to klasyk alternatywy. Świeży, nieprzewidywalny. Drapieżny jak początek, a momentami wręcz popowy. I jakżeby inaczej, także surrealistyczny. A początek z [Here Comes Your Man], to ma dla mnie szczególnie sentymentalny wymiar. Bo tak zaczynał się jeden z jingli w Radio Afera, w którym spędziłem kawał swego, niech będzie, jakże surrealistycznego życia. Jak z Pixies. A o takich surrealistycznych sytuacjach w ksiegarni/antykwariacie Shauna będzie następnym razem.

z graficznym pokręceniem / podstarzały graFIK

Harmonia rządzi, harmonia radzi, harmonia nigdy was nie zdradzi

Ten numer DTPzine został wzięty w... harmonię.  A tak, harmonia tu, harmonia tam. Harmonia  z boku, do góry, na dole i jeszcze z drugiej str...